Rzeczywistość lotnictwa wojskowego

Z nostalgią wspominam czasy pięknego lotnictwa wojskowego sprzed 70-80 lat. Zupełnie inne czasy. Był tylko człowiek i maszyna. Nie było między nimi komputerów, radarów, siłowników, sprężarek (poza silnikami oczywiście) i innych wynalazków. Leciałeś tak dobrze, jak umiałeś, a nie tak dobrze jak umiałeś i pomógł Ci komputer. Trochę tak jak teraz z samochodami. Każdy może wsiąść do 335 xd rocznik 2016 i deptać po gazie, ale ilu wejdzie do pierwszych „trójek” bez kontroli trakcji i całego worka systemów i wydusi z tej maszyny siódme poty? A przecież to samochód szosowy…

Udało mi się napisać wstęp i tytuł, który nie mówi o czym będzie reszta. Pomysł na dzisiejszy felieton to jak zwykle artykuły, które pojawiają się w branżowych czasopismach i komunikaty na stronach producentów. I tu wracamy do wstępu. Przez to, że samoloty były kiedyś tak proste i stosunkowo tanie można je było wymieniać na nowe. Oczywiście swój wkład miał w to dynamiczny rozwój szeroko rozumianej myśli lotniczej i to pod każdym aspektem. Dziś po wydaniu kilkudziesięciu milionów dolarów na jeden samolot nikt nie chcę wymieniać go szybciej niż to absolutnie konieczne, a najlepiej jeszcze trochę później.

Zresztą spójrzmy prawdzie w oczy. Jeśli dany samolot ma resurs wyznaczony na 8000 godzin w powietrzu to jest to często z zapasem rzędu kolejnych 6000, a nawet 8000, bo tyle pewnie wytrzymał na próbach zmęczeniowych. Zatem po dojściu do kresu lub zbliżaniu się do niego, prześwietla się daną maszynę i gdy nie ma oznak pęknięć lub innych symptomów wielkiego zużycia przedłuża mu się dopuszczenie do latania uwzględniając np. częstsze kontrole i przeglądy tudzież wzmacniając to i owo. Dzięki temu właściciel nie musi kupować nowej maszyny i do gry wkracza modernizacja.

Modernizacja to właśnie tytułowa „rzeczywistość lotnictwa wojskowego”. Czy jest zła? Nie mnie to oceniać. Po prostu jest i w takiej rzeczywistości operujemy. Wczorajsza skorupa staje się jutrzejszym myśliwcem. Do tego się to trochę sprowadza. Jednakże jeśli pierwotny projekt pod względem aerodynamicznym był na tyle doskonały, że osiągamy na nim kres ludzkich możliwości, to po co go zmieniać? Kolejny krok to już i tam maszyny bezzałogowe działające niczym roje pszczół w pełnej koordynacji i pełnej świadomości sytuacyjnej, a dodatkowo podejmujące autonomiczne decyzje na szczeblu taktycznym.

Nasze myśliwce również czeka ta sama droga. Nie oszukujmy się, minęło już 10 lat od czasu kiedy je nabyliśmy i za kolejne 10 trzeba już będzie mieć wdrożony plan modernizacji floty. Taki jest bowiem nieubłagany cykl życia samolotu wojskowego. Zatem już dziś warto myśleć nad tym jaki program zaaplikować Jastrzębiom i się do niego przygotowywać mając na uwadze przyszłe wymagania pola walki.

I tak oto dochodzimy do praprzyczyny dzisiejszego tekstu, a mianowicie artykułu z flightglobal w którym czytamy o możliwej modernizacji japońskich F-15, które mają jeszcze spory zapas godzin do wylatania. Osią tejże poza nowym radarem może być standardowy pakiet, czyli zbiorniki konforemne, nowy komputer misji, systemy walki elektronicznej itd. Słowem wszystko co najlepsze na półkach Boeinga. Kluczowe jednak wydaje się zwiększenie możliwości przenoszenia pocisków AIM-120 AMRAAM z dotychczasowej liczby 8 do aż 16 (nowe samoloty mogą ich przenosić 20). W tekście mamy również wzmiankę wypowiedzianą przez Jim Armingtona z oddziału Boeing Defence na Japonię:

The JASDF [Japan Air Self-Defence Force] is looking at missions, and the F-15 has a lot of potential

Zatem skoro Japończycy przyglądają się potencjalnym misjom F-15 i pada dalej w tekście informacja o dwukrotnym zwiększeniu możliwości przenoszenia pocisków klasy powietrze-powietrze to można wyciągać z tego pewne wnioski. Oczywiście niezbyt daleko idące, ale jakiś obraz sytuacji i kierunków nam się rysuje. Po unowocześnieniu F-15 każdy z samolotów mógłby dwukrotnie zwiększyć ilość celów powietrznych do zaatakowania, a zatem na papierze podwajamy swój potencjał obronny i ofensywny. Oczywiście projekt 16 AMRAAM powstał jeszcze w 2015 roku i jest z tyłu głowy nie tylko Japonii, ale…

Obserwujmy dalej wszelkie modernizacje i modyfikacje, ponieważ ich kierunek mówi często wiele, aczkolwiek jak zawsze mogę się mylić…

Krzysztof Kuska

Zdjęcie: Boeing

Uczmy się od fachowców

 

Jak nie umie się czegoś zrobić porządnie to najlepiej uczyć się od fachowców. Jakaś taka się nam porobiła niezdrowa sytuacja, że relacja uczeń-mistrz zanikła. W mojej ocenie jest to praprzyczyna wielu problemów, ale to temat na inną opowieść. Wróćmy do samolotów…

O co chodzi?

Niezawodny Stephen Trimble z flightglobal donosi w swym artykule, że Boeing został oddelegowany do wyboru systemu IRST dla samolotów F-15C/D należących do Sił Powietrznych USA. Kontrakt wart jest 198 milionów dolarów więc cirka na oko przyjmijmy 800 milionów złotych. Spora sumka, ale jak na kontrakty wojskowe w USA to takie groszaki, no może nie żółte, ale z puli 10, 20 i 50 gr.

Dlazego tak? Ano sprawa jest prosta. Gdyby zrobić to normalnym trybem, byłby konkurs, oferty, wybory, naciski, lobbowania, a na koniec i tak pewnie byłby protest i nie daj Boże jakieś sądy, adwokaci, procesy… Słowem komu się chce w to bawić. Chodzi wszak o „frytki”, a nie miliardy dolarów i zamyka się furtkę protestów do US Government Accountability Office (GAO).

Zaraz ktoś podniesie larum, że oto koncerny decydują o tym, co będzie lepsze dla USAF, że oto lotnicy oddają decyzję korporacjom, że gdzie tu suwerenność, gdzie samostanowienie, że niedługo firmy i cywile będą robić wszystko… Nie rozpędzajmy się, a czytajmy między wierszami.

Co to jest to IRST?

Rzecz cała rozbija się o infrared search and track czyli IRST. Jest to czujnik (tak czujnik, bo sensor za bardzo zalatuje kalką językową tak samo jak ewaluacja, estymacja, predykcja i nie wiadomo co jeszcze) umożliwiający wykrycie ciepła silników obcego samolotu na dużych odległościach. Gdy Boeing już wybierze odpowiednie urządzenie w postaci zasobnika, zajmie się również jego integracją z systemami pokładowym m.in. radarem AESA. Jak czytamy w artykule, system ten jest”powszechny” na wschodzie i w Rosji i „zyskuje na popularności” na maszynach myśliwskich zrobionych w USA. Jego zaletą jest brak emisji. Jak wiemy każdy radar by wykryć cel musi „coś” wyemitować i… sam się zdradza. Przeciwnik może wykryć naszą emisję fal i tym samym nas zlokalizować i potencjalnie zaatakować. IRST działa biernie – skanuje tylko przestrzeń powietrzną bez własnej emisji.

Kto staje w szranki?

Jako potencjalni dostawcy wymieniani są w artykule:
– Lockheed Martin z „Legion Pod”
– Northrop Grumman z „Open Pod”
i na koniec…
– Boeing z „Talon HATE”

Proszę się nie obawiać – zakładam z góry i niemal pewnikiem, że rozwiązanie Boeinga odpadnie i zastosowane zostanie inne. Grube ryby nie robią sobie krzywdy na żerowisku. Każdy się naje, bo płotek Ci na świecie dostatek. Choć mogę się mylić…

Jak dodaje Trimble, F-15 pozostaną w służbie do 2040 roku, a co za tym idzie dostaną też urządzenie BAE Systems Eagle Passive Active Warning Survivability System (EPAWSS) pozwalające na śledzenie sygnałów radarowych i określanie lokalizacji ich źródła, którą można potem zaatakować. Na dokładkę już testują procesor, który ten “zalew” informacji obrobi. Tu kończy się artykuł.

A co między wierszami?

Ciekawe nie jest to co zostało napisane, ale to czego nie ma, zarówno w tekście lubianego skądinąd przeze mnie Autora oraz w dokumentacji rządowej. W skrócie – cała ta nowoczesna technologia… jest tak nowoczesna, że trzeba ją unowocześnić o sprawdzone wschodnie systemy. Przez wiele lat nie korzystano z takowych, a teraz okazuje się że są potrzebne? Przydatne? Czyżby istniało zagrożenie cichego lotu przeciwnika i wykrycia naszej huczącej i buczącej wszelkiej maści czujnikami maszyny z dużej odległości i jej zaatakowania? Tak czy owak modernizacja i to w trybie ekspresowym, bo bez przetargu, jest faktem.

I tu dochodzimy do kwestii samej procedury. Skoro wojskowi uznali, że takie coś jest potrzebne na wczoraj, a najlepiej na przedwczoraj to robi się taki oto myk, że Boeing zabudowuje urządzenie i Boeing sam sobie wybiera co będzie integrował, ot jego prawo. Nie wyklucza to oczywiście możliwości cichego podpowiedzenia Boeingowi co nam się najbardziej podoba, albo co uznaliśmy za najkorzystniejsze do naszych rozważań taktyczno-strategicznych.

Proste prawda? A jak się podniesie krzyk i raban, że gwałtu, rety, wolny rynek bałamucą? A kogo to obchodzi skoro uznano, że w interesie państwa i lotnictwa jest szybka modernizacja. Niech awanturnicy krzyczą – my robimy swoje. Pozostaje tylko wierzyć, że prawidłowo odczytano interes państwa i że czytającym zależy na państwie.

Tak czy owak to tylko mały fragmencik modernizacji floty F-15. Cały pakiet idzie w miliardy, a konkretnie w 12 miliardów. Na teraz oczywiście…

Krzysztof Kuska

Zdjęcie: Master Sgt. Roy Santana / USAF

W doborowym towarzystwie

Pamiętam ileż to larum było gdy okazało się, że nasze śmigłowce w Afganistanie nie mają “siły” by wystartować. No nie dziwota, że nie mogły skoro nikt ich na takie wojaże nie produkował. Miały latać po pięknych czołgowych nizinach Polski, a nie gdzieś po górach w Afganistanie. Koniec końców wszystko skończyło się dobrze, a my mamy teraz piękne ujęcia samolotowych startów i kunsztu pilotów podnoszących tego smoka na przednie kółko i gazujących po pasie.

Ale co to za towarzystwo?

Ano doborowe bo zza Wielkiej Wody! Nie tylko my mieliśmy problem z niedostateczną mocą w naszych śmigłowcach. Również armia USA cierpi na tą samą przypadłość. Trwa tam teraz batalia o to, czy będzie nowy silnik dla helikopterów czy jednak nie. Sprawa rozbija się o to, czy dalej modernizować to co się ma czy też rzucić się w objęcia przyszłości i pozostawiwszy sprzęt bez większych zmian skupić się na nowych projektach.

Jak zwykle liczy się horyzont…

Tutaj dotykamy ważnej dla wojska rzeczy. Dziś wyposażenie nie jest z dykty jak to drzewiej bywało i nie jest tak, że jak się go nie używa to nam się rozklei, rozejdzie, wilgocią najdzie i nawet do spalenia nie będzie się nadawało. Dziś sprzęt wojskowy lata 30, 40 lat, a niektóre dziadki jak B-52 to… lepiej im w dowód nie zaglądać bo to nieprzyzwoite, a końca służby nie widać. Zatem taki Apache w wersji E, który dopiero co nabiera szlifów i ogłady w wojaczce polata spokojnie 30 lat. I co z tym fantem zrobić? Śmiało można założyć, że w tym okresie dorzucą mu dodatkowego wyposażenia, nowoczesnych technologii i zapas mocy będzie znowu topniał niczym śnieg w słoneczny wiosenny dzień.

Jakie są opcje?

Oczywiście przynajmniej dwie – jak zawsze. Jedna z nich to inwestycja w program Improved Turbine Engine Program (ITEP) – pewne kroki w tej materii już się dzieją. Np. GE dostał kontrakt na 102 miliony dolarów na prace badawcze w tym zakresie przez najbliższe 24 miesiące… ale co to jest? Grosze… Jak czytamy na stronach GE silnik ten mógłby być później wykorzystany właśnie w przyszłościowych śmigłowcach kryjących się za określeniem Future Vertical Lift. W sumie nie wiemy czy będą to śmigłowce, ponieważ już możemy obserwować kolejne po V-22 Osprey maszyny takie jak choćby Bell V-280. W każdym razie możemy śmiało założyć, że silnik ITEP w wersjach rozwojowych miałby napędzać maszyny nowej generacji.

Druga opcja jest nie rozwijać nowego silnika na potrzeby starego sprzętu i od razu skupić się na nowych maszynach.

I co teraz?

Jak pokazuje doświadczenie nie zawsze warto rzucać się na głęboką wodę, a już tym bardziej w armii. Program F-35 nie idzie gładko i trochę potrwa zanim dojrzeje, a to z kolei wiąże się z koniecznością stałych modernizacji już posiadanej floty samolotów. W przypadku nowych śmigłowców może być podobnie. Cały czas mam w pamięci ile pieniędzy wpompowano w program nowych śmigłowców dla prezydenta USA i co z tego wyszło. Zatem zakładanie dziś, na starcie programy przyszłościowych śmigłowców, że przebiegnie zgodnie z planem jest naiwne. Na oko strzelam, że będzie miał 5 lat poślizgu lub poważne cięcia by w ogóle zmieścić się w terminach. Wszystko oczywiście przy kluczowym założeniu, ze sytuacja geopolityczna i powiązania z nią gospodarcza nam się nie zmieni i daj nam Panie Boże by tak właśnie było. Jak nic miałbym 40 lat smarowania o śrubkach, blaszkach i innych niezwykle interesujących gwintach.

Na czym stoimy teraz?

Po wielkich perturbacjach i kłopotach wygląda na to, że do 2024 roku uda się program nowego silnika uruchomić – tzn. wtedy ma ruszyć produkcja jednostek. Na horyzoncie, czyli w 2017 mamy start programu FVL. Tylko pamiętajmy, że planowana produkcja maszyn z tego programu to 2029 rok i to w wersji startowej, czyli LRIP. Zatem jak koncypują mądrzejsi od piszącego te słowa zastąpienie 3000 maszyn Black Hawk i Apache, bo o takich liczbach mówimy, zajmie masę czasu, a i to przy założeniu, że produkcja ruszy błyskawicznie i osiągnie rekordowe dla obu wymienionych powyżej typów ilości w ujęciu rocznym.

Czyli?

Czyli chyba jednak warto zainwestować w nowy silnik zakładając, ze program FVL się opóźni, bo takie cuda zawsze się opóźniają. Wszak nie mówimy tu np. o nowej rewolucyjnej i innowacyjnej wersji Hummera z lżejszymi kołami, którą robi się w mig, ale być może o futurystycznym z naszej perspektywy koncepcie. Jak to cudo będzie wyglądać czas pokaże.

Tymczasem nad Wisłą, a w zasadzie nad Wartą czekamy i zastanawiamy się nad tym co też będzie u nas latało przez kolejne 30-40 lat. Obyśmy wybrali mądrze.

Krzysztof Kuska

Zdjęcie: Bell

Gdzie zmierzają wojskowi?

Na początek trochę trywialnie i oklepanie – panta rhei. Wszystko ciągle się zmienia, nawet mój poziom zgorzknienia jest na stabilnej i stałej krzywej wzrostowej. Nie dziwota więc, że i armie świata się zmieniają, ale to co dzieje się za Wielką Wodą jest…

Cywile na Aparaty!

Powinno być „cywile na Drony”, niczym „kobiety na traktory”, ale słowa dron nie znoszę i co do zasady nie używam. Jak donosi NYT w USA zmiany, zmiany zmiany. Nie jest to oczywiście pierwiosnek, gdyż od dawna ochroną baz zajmują się cywile, na kuchni stoją cywile i nie wiadomo co jeszcze robią cywile – można powiedzieć znak czasu. Jednym zdaniem – cywilni operatorzy za sterami wojskowych aparatów bezzałogowych, ale… bez prawa naciskania na spust.

Gdzie to zmierza?

Już dawno temu wyraziłem święte oburzenie po tym, jak przeczytałem, że Boeing odpowiada za utrzymanie określonej liczby samolotów C-17 w gotowości. Słowem – tyle, a tyle ma być gotowe i sprawne do lotów, nieważne co się dzieje. Zamawiają części, zajmują się logistyką itd. No taki, sami wicie, rozumicie, outsorcing nam się zrobił nawet w wojsku. O ile w dobie braku powszechnego poboru utrzymywanie ochrony w bazie czy też zapewnienie posiłków są sensowne, o tyle tutaj już otarliśmy się o niebezpieczne rejony. Wiadomo – żołnierz zawodowy to nie stróż, ani kucharz, on ma się szkolić, dostawać za to solidną kapustę i każdego dnia stawać się coraz doskonalszym zakapiorem, a wszystko po to by zakapiory za granicą bały się naszych zakapiorów. Cywile za sterami to kolejny krok w niezrozumiałym dla mnie kierunku rozmywania esencji wojska.

Strzelą w końcu czy nie?

Obecnie cywile za sterami nie mają prawa pociągać za przysłowiowy spust, ale mogą już operować w misjach zwiadowczych, dozoru, nasłuchu itd. na wszystkich aparatach, w tym teoretycznie na następcach zwiadowczych U-2, czyli Global Hawkach. Nie są to jakieś tam letadła, które można kupić u Alibaby i mieszczące się w kieszeni lub w plecaku. To są już pełnokrwiste maszyny wyposażone w zaawansowaną aparaturę. Normalnie „świat się kończy Pani Popiołkowa…”.

Dla mnie sytuacja jest jasna. Postawione w śródtytule pytanie sprowadza się raczej do „kiedy”, a nie „czy”. Kierunek jest wyraźnie wyznaczony i zmierzamy ku niemu krokiem pewny i defiladowym. Inna sprawa to fakt dopuszczenia cywilnych operatorów do różnych operacji – nie ma tutaj ograniczeń więc mogą uczestniczyć we wszelkiej maści operacjach zwiadowczych/wywiadowczych/specjalnych.

Imperia kontratakują

I tutaj dochodzimy do sedna problemu – coraz większego uzależnienia od korporacji zbrojeniowych, które są już taki silnie „zintegrowane” z armiami na świecie, że praktycznie bez nich ani rusz. Jasnym jest, że koszty badań i rozwoju są na tyle duże w dobie zaawansowanych technologii, że nikogo już nie stać na dłubanie po cichu, w garażu, nowej zabawki i objawienie jej rządowi z pytaniem czy aby tego nie szukają… Pytanie tylko gdzie jest granica?

Prestiż

Cała akcja z cywilami za sterami bierze się z kilku powodów, ale jednym z istotniejszych, obok dużego stresu wynikającego z zabijania na odległość, a po wyjściu z kontenera pójściu na hamburgera, jest brak prestiżu. Co innego mieć skrzydełka pełnokrwistego pilota, który zasiada za sterami „prawdziwego” samolotu, a co innego pilotować aparat. By wypełnić lukę płaci się znaczne sumy cywilom, o wiele większe niż wojskowym na podobny stanowisku, a co za tym idzie może to prowadzić do dalszego obniżenia ilości chętnych do służby na takich stanowiskach i dalszego zwiększenia ilości cywili. Kółko się zamyka.

Aktualizacja 11.10.2016:

Długo nie trzeba było czekać – Boeing ma decydować co lepsze dla USAF. Wybierzcie, zamontujcie i będzie gites! My se polatamy ino ;)))

Krzysztof Kuska

Zdjęcie: U.S. Air Force photo/Senior Airman Nichelle Anderson)

Tankowce w natarciu

Tak się jakoś złożyło, że w krótkim odstępie czasu napłynęły dwa komunikaty prasowe na temat powietrznych cystern i pierwsza rzecz jaka przyszły mi do głowy to czy My takowych maszyn potrzebujemy?

Tankowiec?

Czy dziś, ale i w ogóle, możemy powiedzieć, że mamy do czynienia z tankowcem sensu stricto? Jeśli spojrzymy na nazwę samolotu Airbus – A330 MRTT – Multi Role Tanker Transport mamy: wielozadaniowy samolot tankowania i transportowy. Jeśli tak podejdziemy do tematu „tankowca” całość zaczyna nabierać nieco innych barw. Umówmy się – nad Polską nie potrzeba tankować, gdyż nasze myśliwce ledwo zdążą się dobrze rozpędzić, a już muszą hamować. W poprzednim tekście jasno pokazałem odległości z Krzesin w różne zakątki. Jest tego około 400 kilometrów w każdą stronę więc cóż to dla F-16 ze zbiornikami konforemnymi i dwoma dodatkowymi pod skrzydłami, a przecież w takiej konfiguracji najczęściej je widzimy. „Na gładko” nasze F-16 są trudno wykrywalne dla obiektywu. Nawet Tiger Demo Team lata z konforemnymi.

Jedyny sensowny argument dla terytorium Polski to możliwość utrzymania samolotów dłużej w powietrzu, ale nawet mnie on nie przekonuje…

Niezależność

Tutaj dochodzimy do innej niezwykle istotnej kwestii – elastyczności i NIEZALEŻNOŚCI w działaniu. Oczywiście teraz też mamy możliwość tankowania w powietrzu, ale to trzeba „stanąć w kolejce do stacji benzynowej”. Maszyna sojusznicza musi mieć wolne okno na tankowanie Polskich samolotów, a to znowu trzeba plan zrobić całego przedsięwzięcia, wnioski składać formalne, nieformalne, zapytania… słowem – biurokracja. Tej nie lubimy. Własna maszyna daje komfort robienia pewnych spraw po swojemu, a nie tak, jak procedury czyjeś, czy widzi-mi-się czyjeś, czy kolejka do nalewaka nakazuje – you name it. Oczywiście można stwierdzić, że procedury mamy takie same bo natowskie itd… Cóż z tego? Bardzo dobrze, że jesteśmy w NATO, powinniśmy tam być jak najdłużej, ale w ramach sojuszu musimy mieć niezależność i elastyczność w działaniu i co najważniejsze w razie W poradzić sobie samemu, a nie patrzeć na innych.

Czy stać nas na to?

Oczywiście, że nas NIE stać. W takim bajzlu jak mamy teraz (i nie piszę tu o obecnej ekipie na wieży kontroli lotów, ale o WSZYSTKICH ekipach rotacyjnie zasiadających za panelami) to nas niemal na nic nie stać, ale nie znaczy to, że nie da się tego zrobić…

Tylko musimy mieć świadomość, że nie mówimy o jednej maszynie tego typu. Potrzebne byłyby przynajmniej dwa, a najlepiej trzy, a to już musi słono kosztować, choć może Boeing lub Airbus daliby nam mały „rabacik” za zakup hurtowy… oczywiście jeśli znowu by ktoś… czegoś… nie sknocił koncertowo lub… i tu postawmy kropkę.

Wyobraźmy sobie tylko nasze nowe możliwości przerzutu wojska na potrzeby stabilizowania takich i owych krajów… Oczywiście powinniśmy zawsze wyrażać chęć pomocy w takowych misjach i przerzutach, ba nawet samemu oferować możliwości transportowe w ramach sił sojuszniczych, ale na twardo wchodzić na końcu, jak już będzie wiadomo co i jak bo wchodzenie na początku jakoś nam na zdrowie nigdy nie wychodzi… Ot taki mamy klimat, a że jest cykliczny niczym pory roku, to warto wreszcie wyciągnąć z tego wnioski.

Tak, wiem, mamy większe priorytet, ale akurat Airbus wypchnął dwie informacje na ten temat (drugim samolotem jest Casa dostosowana do tankowania) i temat sam się nasunął. Oczywiście, że najpilniejsza potrzeba to widzieć, by nawet mając pod ręką kamień, albo kij można było sensownie „przydzwonić” delikwentowi. Jak się nie widzi to można mieć Gatlinga i Stara 6×6 załadowanego amunicją i można co najwyżej „polewać” na lewo i prawo. Sięgając do Biblii – lepiej chyba dobrze widzieć głowę Goliata i celnie go jednym kamieniem położyć, niż walić na oślep. Tutaj zahaczamy trochę o poprzedni wpis i projekcję siły, ale to temat na inne rozważania… Wróćmy do letadeł mniej ofensywnych.

Ale który?

No tak. To odwieczne pytanie – wszak nie ma na rynku li tylko jednej maszyny, która sama z siebie rozwiązywałaby nasz czysto hipotetyczny problem zakupowy wykoncypowany po inspirujących komunikatach prasowych.

Jeśli się głębiej nad tym zastanowić to chyba nie ma to większej różnicy. Obie maszyny prowadziły „dość” (cudzysłów umyślny – temat tego przetargu to materiał nie na kolejny tekst, ale film dokumentalny) wyrównany bój o kontrakt dla armii USA, ale umówmy się – za sadzawką siedzą ludzie, którzy rozumieją, że wolny rynek wolnym rynkiem, sojusze, sojuszami, ale na okoliczność czasu W to sprzęt najlepiej robić u siebie, na swoich podzespołach, w swoich fabrykach itd. Jest to całkiem logiczne myślenie i sarkanie na USA, że zdecydowano się tak, a nie inaczej mija się z celem. Lepiej bowiem by to NASI ludzie pracowali w NASZYCH fabrykach niż…

Słowem – KC-46A, czy A330 MRTT wsio rawno, a zresztą jak zawsze będzie to decyzja polityczna czemu też niespecjalnie się dziwię – wszak taki zakup to 30 najbliższych lat polegania na danym kraju, a na jakiś trzeba postawić, a to z kolei wiąże się z całościowy sojuszem z tym czy owym w wymiarze geopolitycznym, a to już jest obecnie galimatias nie na moją głowę.

Jest jeszcze wspominana Casa – niestety ma giętki wąż i efów nam nie zatankuje ale…

photo-release-military-aircraft-c295-picture-05102016

W komunikacie prasowym czytamy:

Airbus Defence and Space pomyślnie zademonstrował samolot transportowy Airbus C295W w roli powietrznego tankowca. C295W, wyposażony w paletową jednostkę do tankowania w powietrzu oraz komputerowy system kontroli, kilkukrotnie połączył się ze standardowym samolotem C295 hiszpańskich Sił Powietrznych podczas próbnego lotu 29 września. Obie załogi informowały o bardzo gładkim przebiegu manewru przy różnych prędkościach, nawet tak niskich, jak 110 węzłów (200 km/h). System jest przeznaczony do tankowania samolotów turbośmigłowych, helikopterów, a w dalszej perspektywie również bezzałogowych statków powietrznych. Potencjalne zastosowania to operacje specjalne oraz zwiększanie zasięgu samolotów poszukiwawczo-ratowniczych.

A to zmienia postać rzeczy – nieprawdaż? Zwłaszcza te bezzałogowe – póki co pieśń przyszłości, ale niedalekiej… Wróćmy do teraźniejszości i wyobraźmy sobie scenariusz taki – mamy już nowe śmigłowce, oczywiście z opcją tankowania i choćby podczas akcji na Bałtyku można by je utrzymywać dłużej w powietrzu. To tylko jeden z pomysłów na szybko. Wojskowi na pewno by wymyślili ich znacznie więcej. Zresztą skoro to system paletowy nie kosztuje aż tak dużo… trochę się rozmarzyłem o potężnej Polskiej armii, która ma takich zakapiorów, z takim sprzętem, że zakapiory innych państw na samą myśl o wycieczce do nas krzyczą niczym pewien kapitan okrętu pirackiego „podajcie mi moją czerwoną koszulę i brązowe spodnie”.

Na koniec

Schodząc na ziemię – za mało danych by snuć dalsze wizje wersji mini, czyli systemu paletowego. Natomiast duże samoloty, którymi można przewieźć kilkuset żołnierzy, spory ładunek i tankować w powietrzu to zupełnie inna para kaloszy. Nawet jak nam znowu jakieś biuro upadnie to niech jeden lata tam i z powrotem. Idę o zakład, że taką awaryjną akcję dałoby się nawet wpleść w roczny plan szkoleniowy – ileż to piloci mieliby przygód – a to lądowanie na lotnisku cywilnym, a to lądowanie na nieznanym lotnisku, a to… i tak dalej.

Ale najpierw – OCZY!!! To jest priorytet wszystkiego.

No chyba, że źle koncypuję?

Krzysztof Kuska

Zdjęcia: Boeing oraz Airbus

JASSM – potrzebne / niepotrzebne ???

Wokół JASSM (Joint Air-to-Surface Standoff Missile) mamy sporo zamieszania i pewnie będzie go jeszcze nieco więcej – wszak Polska przymierza się do zakupu JASSM-ER, czyli wersji o przedłużonym zasięgu (ER od Extended Range), a to z pewnością będzie znów spory wydatek i być może kolejna integracja.

A co one właściwie mogą?

Gdy pojawiły się informacje o zakupie JASSM sam zacząłem się zastanawiać do czego nam potrzebne te 40 sztuk. Producent w swej broszurze informacyjnej podaje, że zasięg pocisku wynosi „>200 nmi / >370.4 km”. Ile to jest to „więcej” nie wiemy. Przyjmijmy zatem, że jest to 370 kilometrów. Oczywiście można zakładać, że „>” wynika z wysokości z jakiej pocisk zostaje odpalony. Jeśli F-16 będzie znajdował się na 2000 metrów to zasięg JASSM siłą rzeczy musi być mniejszy niż przy ataku z 10000 metrów – wszak wyniesienie o 8000 metrów wyżej wymagało określonej energii, którą ma teraz również i pocisk i nie zawaha się jej wykorzystać ;) .

Zatem F-16 startujący z Krzesin może zaatakować Siedlce, Magdeburg, Kalningrad czy też Pilzno przy dobrych wiatrach jeśli przyjmiemy, że nosiciel wzniesie się tuż nad Poznaniem na wysokość z której odpali pocisk. Możemy też podlecieć pod samą granicę i wtedy go odpalić, ale…

Głowica bojowa to kilkaset kilogramów ładunku wybuchowego, przy pomocy którego można niszczyć m.in. cele umocnione. Zatem siła rażenia tej broni jest mocno ograniczona, a i cel musi się dać znaleźć (a jak wiemy Polska raczej nie ma wielopłaszczyznowych „oczu” dalekiego zasięgu, polegamy na sojusznikach…).

No to po co nam JASSM?

Zważywszy na powyższe uznawałem na początku, że w zasadzie nie ma większego sensu posiadania tej broni. Siła rażenia ograniczona, ilość sztuk ograniczona, koszty (uwzględniające integrację) ogromne. Później zacząłem rozważać inną opcję, a mianowicie słynną już parafrazę „ile mamy dywizji”. No właśnie. Czym możemy zaatakować potencjalnego przeciwnika na jego terenie? Jeśli założymy odpalenie tuż z granicy Polski z dużej wysokości wtedy jest to jakaś opcja rażenia przeciwnika na jego terenie lub niszczenia celów o kluczowym znaczeniu, choćby na danym odcinku.

Ale w kogo tym JASSM?

Obowiązująca w Polsce retoryka zakłada, że Rosja jest krajem, który jest naszym potencjalnym przeciwnikiem i tylko czyha i szykuje się do ataku. Taki wniosek można przynajmniej wysnuć czytając powszechnie dostępne media. Może z naszej perspektywy dla niektórych tak cała sytuacja wygląda, ale jeśli oddalimy nieco zbliżenie i spojrzymy na świat przez pryzmat geopolityki wszystko nabiera innych barw. Oczywiście pisząc te słowa narażam się na docinki w stylu „czy przelew w rublach już przyszedł”, ale cóż zrobić… C’est la vie.

Przyjmijmy zatem, że JASSM to jeden ze środków odstraszania m.in. przeciwko czyhającej na „wschodniej flance” NATO Rosji. Możliwość ataku przy pomocy tej broni byłaby teoretycznie sensowna jedynie w przypadku ataku uprzedzającego na cele w Kaliningradzie. Pociski te miałyby zniszczyć istotne elementy obronne tego rejonu.

Jeśli uwzględnimy inne czynniki JASSM może przydać się jedynie na misjach „stabilizacyjnych”, ale Polski raczej nie stać na „stabilizowanie” tak drogim uzbrojeniem. W przypadku pełno skalowego konfliktu, lub konfliktu ograniczonego, z JASSM pożytek jest mizerny. Lotniska są przecież podstawowym celem i w nie kierowany jest pierwszy atak rakietowy by przeciwnik utracił swój lotniczy parasol ochronny i siłę ofensywną. Jak wszyscy wiemy dla nosicieli JASSM cele takowe są dwa – w Łasku i w Krzesinach. Ile maszyn zdąży wystartować przed zniszczeniem lotnisk? Ile z nich będzie miało pod skrzydłami JASSM? W co będą mogły uderzyć? Gdzie wylądują po ataku? Gdzie się przezbroją/dotankują? W Ramstein? Pytania można mnożyć i snuć plany, ale mamy za mało danych na takowe hipotetycnze gry wojenne. W każdym razie Krzesin i Łasku w tym scenariuszu już nie ma… Zakładam konflikt ograniczony w którym po pierwszym ataku następuje szybkie wyciszenie walki i „układanie się” na nowo.

Może jednak JASSM-ER?

W przypadku JASSM-ER sytuacja wygląda lepiej. Zasięg to już niemal 1000 kilometrów, ale by mówić o realnej sile odstraszania taką bronią, potrzebaby przenosić w niej niewielki ładunek nuklearny. Na świecie liczą się bowiem tylko te państwa, które mają siłę odstraszania wynikającą z potencjału atomowego, a u nas takowego nie ma i wszystko wskazuje na to, że nie będzie.

Na koniec

Powyżej było poważnie, a miejscami bardzo poważnie zatem podsumowanie musi być na inną nutę. Zachęcam by wejść na stronę firmy Lockheed Martin i przyjrzeć się zdjęciom JASSM… Ja już gdzieś takie „doklejki” widział i były one równie zabawne.

A może, źle kombinuję i czegoś nie dostrzegam w kwestii JASSM?

Krzysztof Kuska

Zdjęcie: Lockheed Martin / U.S. Air Force